Ten tekst przeczytasz w 6 min.
od siebie słów kilka
Czwarty dzień Złombola 2014 rozpoczynamy wyjątkowo wcześnie… jak na nasze standardy, oczywiście. Budzimy się około 7:00 rano, chociaż wszyscy wyglądamy jak zombie po nocy spędzonej na stacji benzynowej. „Wyspani” to określenie oczywiście względne, ale co zrobić – wiedzieliśmy, że Złombol nie jest dla mięczaków. Krótka poranna toaleta w myśl zasady „przemyć najważniejsze” i szybkie śniadanie w postaci kanapki ze smalczykiem oraz obowiązkowa ciepła herbatka. Po tym wszystkim ruszamy w dalszą trasę, początkowo bez większego planu, ale z myślą, że dobrze by było dotrzeć pod Montpellier. Jak się później okazało, plan skończył się na trasie Genua – Marsylia.
Na początek dnia postanawiamy nadrobić trochę dystansu, korzystając z włoskich autostrad. Superstrady, czyli włoskie drogi krajowe, są piękne, ale kilometry uciekają na nich wolniej niż czas na autostradach. Dlatego decydujemy się na bardziej dynamiczne i efektywne, chociaż droższe podejście. Odcinek Genua – granica francuska pokonujemy w trochę ponad godzinę. Babcia, mimo swojego wieku, radzi sobie świetnie – przynajmniej na płaskim.
Monako – luksus i… awaria
Tuż po przekroczeniu granicy francuskiej podejmujemy spontaniczną decyzję – zjeżdżamy do Monako. Żaden z nas wcześniej tam nie był, a skoro jesteśmy tak blisko, to czemu nie? Nie przewidzieliśmy jednak, że zjazd do Monako to istna jazda górska. Droga wije się wąskimi, stromymi serpentynami, które prowadzą prosto do samego serca tego maleńkiego państwa.
Po drodze, jeszcze przed najgorszym zjazdem, zatrzymujemy się przy punkcie widokowym – wspaniałe widoki aż proszą się o zdjęcia. Chwila przerwy, kilka wygłupów przed obiektywem, i jedziemy dalej. Kiedy jesteśmy niemal w centrum Monako, przy jednym z hamowań pedał hamulca wpada nam w podłogę. Serce staje nam w miejscu – auto nie hamuje! W panice zaciągamy ręczny aż do zablokowania kół, co pozwala nam zatrzymać się w ostatniej chwili. Już wiedzieliśmy, że ładujemy się w tyłek jakiegoś Bentleya.
Na ręcznym udaje się dojechać do pobliskiego parkingu podziemnego, gdzie Babcia ma czas ostygnąć, a my – ochłonąć. Wykorzystujemy tę przerwę na zwiedzanie. Monako to prawdziwy pokaz luksusu: Casino Monte-Carlo, gigantyczne jachty w porcie, Aston Martiny i Rolls-Royce’y mijane na ulicach. Wszystko tu pachnie dolarami, a my – no cóż, pachniemy – przygodą. Spotykamy też sporo załóg Złombola, co tylko potwierdza, że nie my jedyni wpadliśmy na pomysł odwiedzenia tej perełki.
Co ciekawe w tym miejscu większy podziw i zainteresowanie, wśród przechodniów, budziły samochody złombolowe, niż wszechobecne tutaj najdroższe limuzyny świata.
Po półtorej godziny wracamy do auta – hamulce już ostygły, więc postanawiamy czym prędzej opuścić Monako. Oczywiście nie obyło się bez kolejki Złomboli na podjeździe, gdzie policja musiała kierować ruchem, a wszystko wśród ogólnego rozgardiaszu i hałasu klaksonu. Wszyscy jeden na ucichli, gdy załoga w jednej z ekip wysiadł z pojazdu z wielkim kijem. Karczycho kolega miał nie wąskie, więc wszyscy liczyli na akcję jak z Jamesa Bonda. Koleżka jednak otworzył klapę swojego maluszka i kija użył do jego odpalenia 😀
Cannes i relaks na plaży
Po powrocie na francuską autostradę z naszymi hamulcami jest trochę lepiej, ale nie idealnie. Każde dłuższe hamowanie powoduje, że pedał wpada coraz głębiej. Cóż, ważne, że możemy się przemieszczać. Po przejechaniu około 40 km decydujemy się na zjazd do Cannes – miasta znanego z festiwalu filmowego i cudownych plaż.
Zatrzymujemy się w centrum miasta, gdzie udaje nam się znaleźć miejsce parkingowe blisko głównego bulwaru. Szybka zmiana stroju na kąpielówki i ruszamy na plażę. Piękna, szeroka i piaszczysta plaża w sercu miasta robi na nas ogromne wrażenie. Woda jest krystalicznie czysta, a międzynarodowe towarzystwo wokół dodaje miejscu klimatu. Po kąpieli suszymy się na słońcu, a później robimy krótki spacer po mieście, choć bez mapy zwiedzanie okazuje się wyzwaniem. Po godzinie wracamy do samochodu i ruszamy dalej – kierunek: Saint-Tropez.
Lazurowe Wybrzeże w pełnej krasie
Droga z Cannes do Saint-Tropez to prawdziwy raj dla oczu. Jedziemy wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego a w zasadzie Lazurowego Wybrzeża, podziwiając klify, czerwone skały wpadające w turkusowe wody i malownicze miasteczka. Co kilka kilometrów zatrzymujemy się na krótkie przerwy – widoki są zbyt piękne, by je przegapić.
Na jednym z postojów podejmujemy próbę zdiagnozowania problemu z hamulcami. Odkręcamy koła i dochodzimy do wniosku, że klocki nie odbijają. Niestety, poza potwierdzeniem problemu niewiele jesteśmy w stanie zrobić.
Tuż przed Saint-Tropez spotykamy ekipę z uszkodzoną Skodą 105. Ich auto zostało zepchnięte przez tira na barierkę autostradową. Na szczęście nikomu nic się nie stało, a oni – w duchu Złombola – zdecydowali się kontynuować podróż, choć ich auto wyglądało jak po walce w klatce.
Wieczór w Saint-Tropez
Do Saint-Tropez docieramy, gdy już robi się ciemno. Zostawiamy samochód na parkingu i ruszamy na zwiedzanie. Odnajdujemy słynny posterunek Gendarmerie Nationale znany z filmów z Louisem de Funèsem, a także port pełen luksusowych jachtów. Bogactwo tego miejsca przytłacza, a ceny przyprawiają o zawrót głowy – cappuccino za 20 euro (bez ciastka!). Mimo wszystko klimat miasta wieczorową porą robi na nas wrażenie. Szczególnie urocze był dla nas widok starszych mieszkańców miasta, którzy przed 22:00 pełni uśmiechu na twarzach grali sobie w kule na jednym z placów miejskich.
Do Montpellier nie dojedziemy
Po wyjeździe z Saint-Tropez kierujemy się na autostradę, ale szybko orientujemy się, że nie damy rady dotrzeć do Montpellier. Zmęczenie po pełnym wrażeń dniu jest zbyt duże. Ostatecznie zatrzymujemy się na parkingu za Marsylią, gdzie robimy szybką kolację, wypijamy piwo i zasypiamy w samochodzie.
Choć dzisiejsza trasa miała przynieść więcej kilometrów, ostatecznie pokonaliśmy tego dnia około 350 km. Genua – Marsylia to nie był nasz najbardziej produktywny dzień, ale za to obfitował w niezapomniane przygody i widoki. Do mety pozostało już tylko około 500 km. Czas na ostatni odcinek tej niezwykłej podróży! 😊