Ten tekst przeczytasz w 4 min.
Co działo się na trasie
Trasa powrotna z Chorwacji na Śląsk wydawała się dość ambitna, choć absolutnie możliwa do pokonania. Droga Pula – Wodzisław Śląski, mierząca około 1000 km, w teorii nie powinna stanowić problemu. W końcu wiele osób robi takie odcinki w jeden dzień zwykłymi autami. Oczywiście nasza „babcia” to nie „zwykły samochód”, więc zawsze było miejsce na emocje.
Kemping opuściliśmy zgodnie z planem około 10:00, co samo w sobie było niemałym sukcesem. Pomogło wcześniejsze położenie się spać – wyjątkowo rozsądne jak na nas. Po dniach pełnych emocji i setkach przejechanych kilometrów wiedzieliśmy, że czeka nas długi dzień. Trasa miała być możliwie najkrótsza: przez Słowenię, Austrię i Czechy.
W planie zwiedzanie
Zanim jednak w pełni ruszyliśmy w drogę powrotną, Pawełek zaproponował, by odwiedzić Rovinj. To była świetna decyzja – ta malownicza miejscowość na Istrii zachwyciła nas swoją starożytną architekturą, która pamięta jeszcze czasy rzymskie. Spacerowaliśmy wąskimi, kolorowymi uliczkami, chłonąc atmosferę. Każdy zakątek Starego Miasta w Rovinj wyglądał jak żywcem wyjęty z pocztówki. Na koniec, ku naszemu zdziwieniu, niemal wpakowaliśmy się na chorwackie wesele. Na szczęście w porę się opamiętaliśmy – choć muszę przyznać, że przez chwilę pomysł na kolejną imprezę wyglądał kusząco.
Przez granice i korki
Zadowoleni ze zwiedzania ruszyliśmy w dalszą drogę, ale już po kilkudziesięciu kilometrach natrafiliśmy na solidny korek na granicy chorwacko-słoweńskiej. Minuty zamieniły się w godziny, a my przesunęliśmy się ledwie kilka metrów. Upał dawał się we znaki, a silnik pracował na biegu jałowym. Na szczęście układ chłodzenia działał bez zarzutu, silnik się nie przegrzewał z czym mieliśmy problem w zeszłym roku.
Gdy w końcu znaleźliśmy się na słoweńskiej autostradzie w kierunku Lublany, mogliśmy w końcu przyspieszyć. Kilometry zaczęły mijać szybciej, a my z ulgą czuliśmy, że jesteśmy na dobrej drodze do domu. Spokój i odprężenie towarzyszyły nam przez całą drogę przez Słowenię. Wiedzieliśmy, że my i babcia zrobiliśmy kawał dobrej roboty, kończąc Złombol 2015 na jednej z najtrudniejszych tras, jakie do tej pory przeszliśmy.
Nocna jazda i nostalgiczne wspomnienia
Gdy zapadła noc, nadal nie dotarliśmy do Czech. Przed nami był jeszcze spory kawałek Austrii. Jechaliśmy spokojnie i pewnie, choć zmrok dodawał trasie nieco tajemniczego klimatu. W takich warunkach rozmowy toczyły się same – wspominaliśmy nie tylko tegoroczną edycję Złombola, ale i nasz debiut w 2014 roku. Staraliśmy się porównać obie trasy, ale szybko doszliśmy do wniosku, że są one nieporównywalne. Hiszpańska była dłuższa i bardziej płaska, natomiast tegoroczna – krótsza, ale wymagająca technicznie i kondycyjnie, zwłaszcza dla samochodu. Nieporównywalne było tak że samo zakończenie rajdu.
Podjazdy, serpentyny i zjazdy w Alpach to zupełnie inny poziom wyzwania dla auta. Nie da się ich porównać do jazdy prostą autostradą, nawet najdłuższą. Mimo to zgodnie stwierdziliśmy, że każda edycja była wyjątkowa na swój sposób i już teraz zaczęliśmy zastanawiać się, gdzie zaprowadzi nas Złombol w 2016 roku. Jedno było pewne – musimy tam być.
Ostatnie kilometry i zasłużony odpoczynek
Noc ciągnęła się, a zmęczenie zaczęło powoli dawać o sobie znać. Marcin i Pawełek postanowili się zdrzemnąć – wiedzieli, że po dotarciu do Wodzisławia będą musieli szybko wracać do swoich domów.
Zatrzymywaliśmy się na krótkie przerwy – na tankowanie, jedzenie i rozprostowanie nóg. Mimo zmęczenia czuć było satysfakcję z tego, co udało się osiągnąć. Po nieco ponad 15 godzinach jazdy d pokonaliśmy trasę Pula – Wodzisław Śląski. Zmęczeni, ale szczęśliwi, spojrzeliśmy na naszą babcię – znowu dała radę. Kolejny Złombol ukończony, kolejne niezapomniane wspomnienia. Teraz czas na odpoczynek i… planowanie kolejnej przygody!