Ten tekst przeczytasz w 4 min.
Co działo się na trasie
Dzień drugi Złombola 2015 rozpoczął się deszczowo, co po poprzednich upałach powitaliśmy z ulgą, choć tylko na chwilę. Na parkingu pod Monachium, z którego startowaliśmy, odkryliśmy, że babcia ma nową „funkcję” – automatyczną produkcję kałuż w kabinie. Jak się okazało, deszcz, który nas obudził, znalazł sobie drogę do środka, co oznaczało, że babcia oprócz hamulców i benzyny zaczęła gubić także szczelność. Niezrażeni ruszyliśmy w trasę Monachium – Como, mając w planach zwiedzanie zamku Neuschwanstein oraz eksperymentalny przejazd przez Szwajcarię bez winiety.
Neuschwanstein – mgła, deszcz i niewidoczny zamek
Pierwszym punktem naszego dnia miał być słynny zamek Neuschwanstein, uchodzący za jeden z najpiękniejszych w Europie. Po niespełna godzinie jazdy dotarliśmy w jego okolice, ale pogoda pokrzyżowała nam plany. Gęste chmury zasłoniły wszystko, a deszcz skutecznie zniechęcił do wychodzenia z samochodu. Ostatecznie stwierdziliśmy, że zamek może poczekać na lepszą pogodę, a my ruszyliśmy w dalszą drogę.
Podczas krótkiej przerwy, gdy deszcz chwilowo ustąpił, zatrzymaliśmy się na poboczu, by zjeść śniadanie i przedyskutować taktykę przejazdu przez Szwajcarię. Decyzja była jednogłośna: olewamy kupno winiety i trzymamy się dróg bezpłatnych. Przy okazji zaczęliśmy rozważać, którędy najlepiej ominąć autostrady, ale szczegółowego planu nie mieliśmy.
Wjazd do Szwajcarii – bogactwo i znikające pejzaże
Po przekroczeniu granicy Szwajcarii powitał nas deszcz i widok pełen luksusu. Na drogach co chwilę mijaliśmy Lamborghini, Bentley’e czy Porsche. Wkrótce jednak przestało nas to dziwić – w końcu to kraj, gdzie przeciętny mieszkaniec może mieć na podjeździe nie jedno, ale kilka takich aut. Krajobrazy, choć podobno piękne, były w dużej mierze zasłonięte przez niskie chmury.
Nasza trasa zaczęła prowadzić przez malownicze, kręte drogi, które z każdym kilometrem coraz bardziej przypominały górski rollercoaster. Zbliżając się do wyższych partii Alp, wtoczyliśmy się na Julierpass – jedną z bardziej znanych przełęczy w Szwajcarii. Widoki z niej ponoć są przepiękne i niezapomniane, My natomiast wiedzieliśmy głównie chmury deszcz i trochę kamieni.
„Oryginał” na przełęczy Julierpass i ewakuacja w wielkim stylu
Podczas postoju na samym szczycie spotkaliśmy Polaka, który jeździł starym Citroenem C6 i Jak się później okazało pracował w Szwajcarii. Wyraźnie podekscytowany naszym udziałem w Złombolu, postanowił towarzyszyć nam przez kilka kilometrów. Jego entuzjazm szybko jednak okazał się problematyczny – facet był tak zafascynowany naszą ekipą, że co chwilę próbował robić nam zdjęcia… aparatem kliszowym. W deszczu i chmurach flesz był jedynym źródłem światła, więc efekt zdjęć można sobie wyobrazić.
Na szczycie przełęczy, wśród chmur, zaproponował nam… nocleg u siebie w domu. Wyobraźnia podpowiadała różne scenariusze, więc uznaliśmy, że lepiej włączyć tryb „ewakuacja”.
Obiecaliśmy, że pojedziemy za nim, ale tylko po to, by później znienacka zmienić trasę. Nasz nowy znajomy odjechał z dużą prędkością, a my z ulgą zjechaliśmy z przełęczy, podziwiając coraz bardziej widoczne pejzaże. Szwajcaria opuszczaliśmy już po zmroku, wciąż ciesząc się widokami, które w końcu zaczęły wynagradzać trudy dnia.
Como – poszukiwania kempingu i niespodziewana impreza
Do Como dotarliśmy późnym wieczorem, ale znalezienie kempingu okazało się dla nas niemożliwe. Mimo sygnałów od innych ekip, które słyszeliśmy na radiu, żadnego miejsca do rozbicia namiotu nie udało się znaleźć. W końcu zaparkowaliśmy na jednym z parkingów w pobliżu parku i postanowiliśmy przenocować w samochodzie.
Przed snem postanowiliśmy się odświeżyć, korzystając z pobliskiej fontanny – to była chyba najbardziej orzeźwiająca kąpiel tego wyjazdu. Wieczór miał być spokojny, ale na parkingu pojawiła się ekipa „Boombox” w Polonezie, która szybko zrewidowała nasze plany. Rozpoczęła się spontaniczna impreza z muzyką i śpiewami, która skończyła się dopiero o świcie. I w sumie jak następnego dnia stwierdziliśmy dobrze że się skończyła, bo było naprawdę grubo.
Przejazd Monachium – Como był pełen niespodzianek: od deszczowego zwiedzania, przez dziwnego Polaka na przełęczy Julierpass, po nietuzinkową imprezę na parkingu. Babcia spisała się dzielnie, choć przeciekający dach i kałuże w kabinie przypominały, że luksusy nie są jej mocną stroną. To był dzień pełen przygód, które wspomina się z uśmiechem, choć wtedy wymagały nie lada cierpliwości.
Tego dnia na trasie Monachium – Como nauczyliśmy się także, że droga wbabci przez góry będzie skutkować bardzo wolno uciekającymi kilometrami. Za cały dzień jazdy, w sumie około 14 godzin, z krótkimi przerwami udało się nam pokonać niespełna 400 km. Co dawało nam średnio Średnio wytrenowanego kolarza.